wtorek, 27 stycznia 2015

XXVII. W okolicach smoleńskiej „katastrofy” ( cztery relacje)

Artur Wosztyl (http://rebelya.pl/post/2798/zeznania-por-wosztyla-mowi-do-nich-zeby-nie-sch): Był dźwięk podejścia do lądowania na ustalonym zakresie pracy silników. W pewnym momencie usłyszałem, że silniki zaczynają wchodzić na zakres startowy, tak jakby pilot chciał zwiększyć obroty silnika, a tym samym wyrównać lot lub przejść na wznoszenie. (...) Po dodaniu obrotów po upływie kilku sekund usłyszałem głośne trzaski, huki i detonacje. Do tego doszedł milknący dźwięk pracującego silnika, a następnie nastała cisza. 

Remigiusz Muś: Po kilku minutach usłyszeliśmy charakterystyczne gwiżdżące brzmienie silników tupolewa, typowe dla zmniejszanych obrotów przy zniżaniu. Nagle obroty wzrosły do maksymalnych, po dwóch sekundach uderzenie i trzy wybuchy i krótko trwający dźwięk zatrzymującego się jednego silnika a potem już cisza.   

Spójrzmy na inną, mniej oficjalną relację, której miał anonimowo udzielić gazecie „Fakt” jeden z pilotów Jaka-40/44 (Zespół Parlamentarny w swoich „dwustu relacjach” przedstawia go jako świadka nr 99 - Rafała Kowaleczkę) 
http://www.fakt.pl/K-wa-Co-teraz-ze-mna-bedzie-,artykuly,73696,1.html    
Po wylądowaniu cześć z nas stanęła przy pasie lotniska i czekała na tupolewa – (zwracam uwagę na to stwierdzenie - oznacza ono moim zdaniem, że załoga Jaka spodziewała się Tupolewa zaraz po swoim wylądowaniu – RM) (...) Początkowo odgłos był całkowicie normalny, silnik pracował spokojnie. W pewnej chwili jednak dobiegł nas huk silnika, taki jak przy starcie, więc wiedzieliśmy od razu, że dzieje się coś złego. Po chwili usłyszeliśmy odgłos dwóch eksplozji, po nich jakieś głuche trzaski. I zapadła cisza. Byliśmy przerażeni, bo zdaliśmy sobie sprawę, że doszło do katastrofy. Członkowie załogi Jaka ruszyli do stojących przy płycie Rosjan z obsługi lotniska. – Krzyczeliśmy do nich, że jest katastrofa, machaliśmy rekami, pokazywaliśmy, by tam natychmiast jechali. Że samolot się rozbił! Żeby nas zabrali, bo może trzeba ratować rannych, pomóc w ewakuacji  (...) 
– Rosjanie jakby niczego nie rozumieli. Dopiero gdy na nich nakrzyczeliśmy, wsiedli do samochodów i ruszyli w stronę, gdzie rozbił się samolot. Ale po chwili zawracali, bo tam było coś zagrodzone. Musieli jechać inną stroną. Gdy nas mijali, pytaliśmy, czy coś wiedzą, co z tupolewem? Jeden z nich przez otwarte drzwi auta rzucił nam: „Odlecieli”. Nic z tego nie rozumieliśmy. 

Gdy auta rosyjskiej obsługi w końcu odjechały, z wieży wybiegł kontroler, głośno przeklinając. – Krzyczał, że będzie miał straszne kłopoty, wielkie problemy. Łapał się za głowę, zakrywał rękami twarz, biegał w kółko i powtarzał, co z nim będzie, że takie straszne kłopoty będzie miał – opowiada nam członek załogi jaka. Kontrolera dobrze zapamiętał, bo wyglądał na bardzo starego człowieka, ze zniszczoną, nalaną, mocno czerwoną twarzą. (…) 

Po chwili przez okno wieży wyjrzał człowiek w zielonym mundurze. Wybiegł i zabrał tego kontrolera. Wojskowi zamknęli zaraz wieżę, a nam kazali wrócić do Jaka. Nie było z nimi żadnej dyskusji. Kazali i już. Zamknęli nas na kilka godzin w samolocie  – relacjonuje. 

Załoga jaka musiała pozostać w zamkniętej maszynie. Nie pozwolono im wyjść, nikt nie chciał niczego im powiedzieć o losie załogi i pasażerów prezydenckiego samolotu. – Rosjanie powiedzieli nam, że czekamy na nowego kontrolera, którego ściągają, byśmy mogli odlecieć.


Bardzo podobną do powyższej relację, przedstawiła, udzielając wywiadu, stewardessa Jaka-40/040 Agnieszka Żulińska (http://www.radiomaryja.pl/bez-kategorii/otoczylo-nas-rosyjskie-wojsko/):  

AŻ: Kiedy usłyszałam ryk silników, wiedziałam, że tupolew próbuje się poderwać i chce odejść. Niestety, po jakimś czasie usłyszałam głuchy trzask łamanej czy gniecionej blachy, potem nastała cisza. Od razu wiedziałam, że się rozbili, zaczęłam krzyczeć. Moi koledzy z załogi nie dowierzali, czułam bezradność, miałam nadzieję, że dziewczyny przeprowadzają ewakuację, że ratują pasażerów, chciałam im pomóc. Ale nie wiedziałam, od czego zacząć, wołałam do ludzi czekających na nasz samolot, żeby im pomogli. (…) 
Reporterka: Była Pani na miejscu katastrofy? 

AŻ: Nie, ale pamiętam, że od razu znalazło się przy nas rosyjskie wojsko. To było wtedy, gdy w stronę miejsca tragedii ruszyły samochody. Stałam wtedy przy schodkach jaka, obok przejechała limuzyna, ktoś, jakiś mężczyzna, wyjrzał przez okno i krzyknął w naszą stronę, że tupolew odleciał. Wtedy zaczęłam krzyczeć, że to nieprawda, "dlaczego pan kłamie!".

Reporterka: Tym mężczyzną był Polak czy Rosjanin?

AŻ: Nie wiem, ale powiedział to po polsku. Tak samo nie wiem, co to była za limuzyna – wyglądała na taką, którą jeżdżą rządowe delegacje. Potem siedzieliśmy w samolocie, przed którym stał żołnierz. Nie mogliśmy wyjść z samolotu aż do godziny 17.00.

Reporterka: To był rosyjski żołnierz?
AŻ: Tak, wyglądało to tak, jakby trzymał przy nas straż.
Przypomnijmy sobie może też tę najbardziej znaną relację   

Zeznanie Artura Wosztyla:  
Po nastaniu ciszy pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to, że samolot się rozbił. Nie pamiętam dokładnie, jakich słów użyłem, ale głośno do kolegów powiedziałem, że chyba się rozbili. W tym samym momencie z wieży wyszedł jakiś mężczyzna, którego po rosyjsku zapytaliśmy co się stało. Wymieniony stwierdził, że samolot odleciał. Od razu wydało nam się to niemożliwe, gdyż nie było słychać pracy silników odlatującego samolotu. Jednocześnie z lotniska ruszyły znajdujące się tam pojazdy: wozy strażackie, karetki pogotowia i szereg innych samochodów. Pojazdy te udały się pasem lotniska w kierunku, z którego słyszeliśmy dobiegające wcześniej dźwięki. Dla nas zachowanie służb lotniskowych wskazywało, że samolot się rozbił. Bezpośrednio po tym zadzwoniłem z telefonu komórkowego do dowódcy jednostki i do dyżurnego kierownika lotów w Warszawie, których powiadomiłem o moich przypuszczeniach. W międzyczasie wszystkie samochody wróciły w naszym kierunku, opuściły przez bramę wjazdową teren lotniska i udały się ponownie w kierunku, z którego wcześniej dobiegały dźwięki. Wtedy do attaché wojskowego w Moskwie (gen. Wiśniewskiego - RM) zadzwonił por. Rafał Kowaleczko i uzyskał od niego informacje, iż samolot się rozbił i jego zdaniem nikt nie przeżył. Ponadto poinformował on, iż stoi około 20 metrów od statecznika rozbitego TU – 154M, z którego rozpoznawalna jest jedynie szachownica. W jego ocenie samolot uderzył ziemię w odległości około 1,5 km od progu pasa. W międzyczasie opadła całkowicie mgła i poprawiła się widoczność na lotnisku. 

Jak długi okres czasu mógł minąć od chwili, gdy ustał „dźwięk zatrzymującego się jednego silnika" słyszany przez por. Wosztyla i chor. Musia, a wykonaniem telefonu przez por. Kowaleczkę do gen. Wiśniewskiego, który miał już wówczas stać przy charakterystycznym dla filmowej narracji operatora Wiśniewskiego stateczniku z szachownicą?  

Wosztyl używa tu enigmatycznego słówka: "wtedy", tak jak gdyby zdarzenia te miały następować zaraz, jedno po drugim - oto słychać huki i "trzaski"; z wieży wybiega jakiś mężczyzna; ruszają samochody; Wosztyl dzwoni do dowództwa, potem trzęsąc się wychodzi z wieży jakiś mężczyzna w mundurze, który opowiada im że samolot spadł; samochody wracają od progu wschodniego pasa jadąc w kierunku bocznej bramy i właśnie "wtedy" (już wtedy?!) Kowaleczko dzwoni do Wiśniewskiego, który już ma stać na „dymiącym” pobojowisku, przy stateczniku? Moim zdaniem musiało minąć przynajmniej kilka-kilkanaście minut, od „katastrofy”, aby gen Wiśniewski zdążył dotrzeć na jej miejsce i stanąć obok tego statecznika.

Wosztyl potwierdza to zeznanie w „Anatomii upadku – 2” Anity Gargas, trochę je wzbogacając:   

Artur Wosztyl: Rozmawiałem z DKL-em, do którego zadzwoniłem zaraz po rozmowie z panem pułkownikiem Raczyńskim (tym samym, który opowiadał co to „wojsko chciało” w Rozdziale XVIII „Lot asekurujący” - RM). Dyżurny kierownik lotów. I on powiedział, że na jego telefonie, w połączeniach, które ze mną miał, było (to – RM) o godzinie 8:38.  


Nie chodzi mi wcale w tej wypowiedzi o niezwykłą godzinę podawaną przez Wosztyla –8:38 (Niezwykłą, bo jeśli do DKL dzwonił już po „katastrofie”; po wyjściu z wieży jakiegoś mężczyzny z którym wymieniono kilka słów; ruszeniu kolumny samochodów; oraz po telefonie do dowódcy jednostki – to o której mogło mieć miejsce zdarzenie? Na pewno nie o 8:41) Chodzi mi jednak przede wszystkim o to, że dowódca Jaka nie przekazuje nam własnej informacji o czasie (np. „Spojrzałem na zegarek – była godzina...), ale informuje: „I on powiedział, że na jego telefonie, w połączeniach które ze mną miał, było (to – przyp. mój) o godzinie 8:38”.  



Z relacji Żulińskiej i Kowaleczki po „katastrofie” załoga nie mogła opuszczać Jaka-40, gdyż jakiś żołnierz miał przy nim trzymać straż. Widocznie jednak, ten nadzór nie był tak do końca szczelny, gdyż... 


Remigiusz Muś (zeznanie 10.04.2010): Sytuacja nasza wyglądała tak, że nie wiedzieliśmy, czy możemy oddalać się od samolotu. Obserwowaliśmy tylko przejeżdżające obok nas pojazdy ratownicze. Po około 5 minutach nawiązałem łączność z wieżą zapytując „co z naszą tutką”, odpowiedział mi „żebym wysiadł z samolotu, bo oni stacjonują 50 metrów od samolotu którym przylecieliśmy.” Spotkaliśmy się z nim, drżący głosem odpowiedział nam, że tupolew spadł. Po około godzinie, kiedy nikt się nami nie interesował postanowiliśmy pójść na miejsce zdarzenia. 
  
śp. chorąży Remigiusz Muś
Być może ten „areszt pokładowy” miał miejsce tylko tuż po katastrofie, gdyż już po jednej godzinie (wg. Musia) półtorej godziny (Kowaleczki), dwóch godzinach (Wosztyla) - trzej piloci przechodzą przez wyrwę w murze lotniska i wchodzą na pogorzelisko. Tu generalnie relacje wszystkich się zgadzają i sprowadzają mniej więcej do tego samego opisu. 


Artur Wosztyl: Po około 2 godzinach od katastrofy postanowiliśmy pójść we trzech zobaczyć szczątki samolotu i dowiedzieć się, czy ktoś przeżył. Przez te dwie godziny biłem się z myślami, czy na pewno chcę to zobaczyć. Po dojściu do końca pasa zauważyłem, że jest tam betonowe ogrodzenie, które uniemożliwiało dostęp do szczątek samolotu. Z tego powodu prawdopodobnie udające się na akcję ratowniczą samochody musiały wrócić do bramy wyjazdowej z lotniska i udać się na miejsce katastrofy zewnętrznej. W ogrodzeniu były wyłamane dwie płyty betonowe przez które udaliśmy się w miejsce katastrofy. W mojej ocenie szczątki samolotu znajdowały się w odległości 40 metrów od ogrodzenia lotniska i około 500 metrów od progu pasa lekko z jego lewej strony. Było to mniej więcej w miejscu, z którego do lądowania podchodził rosyjski samolot IŁ. Szczątki tupolewa były rozrzucone w pasie od długości 60 metrów i szerokości około 30 metrów. Wśród połamanego, pozgniatanego i skręcanego metalu zauważyłem fragmenty wózków podwozia głównego wraz z goleniami, statecznik i części kadłuba. Ponadto na całym tym obszarze były widoczne fragmenty ciał ludzkich, co było charakterystyczne, nawet duże fragmenty ciał nie były okryte odzieżą.   
Niezależnie czy udali się oni na miejsce „katastrofy” godzinę, czy dwie po jej zaistnieniu – faktem jest, że żadna osoba z załogi nie udała się od razu po usłyszeniu wybuchów. Najprawdopodobniej (choć nie mówią tego, ale moim zdaniem wyraźnie sugerują) stało się tak dlatego, że nie pozwolono im wówczas opuszczać swojego samolotu (artykuł „Faktu” z początku rozdziału).  


A co z tymi dwoma telefonami do dowódcy jednostki i do dyżurnego lotów na Okęciu, o których wspomina Artur Wosztyl? O której godzinie miały mieć one miejsce? I co dalej z tą informacją się stało? Jeśli jak mówi dowódca Jaka, została ona przekazana dowództwu "bezpośrednio" po zdarzeniu, to czy oznaczać by to mogło godzinę 7:45 naszego czasu?   

Raport Millera str. 87 (http://www.tvn24.pl/raporty/raport-millera,364) - Według uzyskanych przez Komisję informacji, kontroler WPL OKĘCIE około godz. 5:45 (7:45 czasu warszawskiego) otrzymał informację telefoniczną od jednego z członków załogi samolotu Jak-40 o lądowaniu na lotnisku SMOLEŃSK PÓŁNOCNY przy WA: podstawy chmur 60 m, widzialność około 2 km.  


Bardzo dziwna jest tu, moim zdaniem, nie godzina w której wykonano ten telefon, a treść przekazu. Dlaczego by bowiem informacja o warunkach – rzeczywistych, w których lądował Jak – miała być przekazana pół godziny po jego ”oficjalnym lądowaniu”? Jaki sens było informować Warszawę o warunkach sprzed „pół godziny”, skoro widzialność miała się wówczas obniżyć z 2000 do 400 metrów? Już bardziej przekonuje mnie argument, że kontakt z Warszawą został przez por. Kowaleczkę nawiązany natychmiast po wylądowaniu (około 6:50 czasu warszawskiego). Być może o 7:45 miał natomiast miejsce kolejny raport – ten o „katastrofie”, który zastąpiono informacją sprzed godziny? A może wyglądało to wszystko jeszcze inaczej.

Być może komuś, ta moja dedukcja wydaje się być mało prawdopodobna. Dla mnie dziwną wydaje się być natomiast zupełnie inna sprawa, związana z zeznaniem dowódcy Jaka-40/044 


Artur Wosztyl: Wtedy do attaché wojskowego w Moskwie (gen. Grzegorza Wiśniewskiego, nie mylić z montażystą Sławomirem Wiśniewskim – RM) zadzwonił por. Rafał Kowaleczko i uzyskał od niego informacje, iż samolot się rozbił i jego zdaniem nikt nie przeżył. Ponadto poinformował on, iż stoi około 20 metrów od statecznika rozbitego TU – 154M, z którego rozpoznawalna jest jedynie szachownica. 


Otóż skoro attache wojskowy w Moskwie gen. Wiśniewski miał stać przy stateczniku wkrótce po wypadku, to czy nie powinien on się tam znaleźć w tej samej grupie, w której był Tomasz Turowski i Emilia Jasiuk, czyli.... już około 7:48 czasu polskiego. http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/3214,arabski-kazal-milczec.html               



(…) Emilia Jasiuk stwierdziła, że około godz. 9.40 (7:40) usłyszała ryk silników. "Słyszałam huk przypominający przejście bariery ponaddźwiękowej" - powiedziała. Na miejscu katastrofy była po 8 minutach.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz