Lotniskowe latarnie rozsiewają grudki żółtawego blasku. Stojące na wojskowym Okęciu samoloty ledwie szarzeją pośród ogarniającej wszystko ciemności. Około czwartej rano przybywają pierwsi pasażerowie. To dziennikarze. Według pierwotnego planu, połowa z nich miała polecieć do Katynia tym samym samolotem co Prezydent(1). Druga natomiast, inną maszyną, wraz z częścią Delegacji. Niektórzy z żurnalistów jednak już dzień wcześniej, inni dopiero po przybyciu na miejsce dowiadują się, że tym razem żaden z nich nie poleci z głową państwa(2). Podczas prezydentury Lecha Kaczyńskiego taka sytuacja, aby reporterzy - a przynajmniej jakaś ich część - nie leciała wraz z nim, zdarzy się dzisiaj po raz pierwszy(3). Wygląda więc na to, że sytuacja jest szczególna, a cała wyprawa obarczona dużym ryzykiem. Dziennikarze dowiadują się też, że mają podróżować jednym z przygotowanych wcześniej Jaków-40.
Mający rozpocząć w tym dniu o godzinie piątej, całą eskapadę samolot, weźmie na pokład jednak tylko kilkunastu z nich.
Zaspane, blade twarze mocno odcinają się od jasnobrązowych zagłówków foteli. Na pokładzie Jaka jest klaustrofobicznie ciasno. Widoczne jest to szczególnie teraz, gdy przedział pasażerski samolotu wypełniony jest do ostatniego miejsca. Schodki znajdujące w części ogonowej unoszą się i zgrzytliwie chowają, wraz z wejściem ostatniego z pasażerów. Słychać szczęk zatrzaskiwanych pasów bezpieczeństwa; skrzypienie foteli i pojedyncze, wyrwane z kontekstu słowa. Zegary w wyłączanych właśnie przez dziennikarzy telefonach komórkowych wyświetlają godzinę 5:00(4). Pasażerowie przygotowują się do lotu, rozkładają gazety, wyglądają przez iluminatory.