Osobiście
nigdy nie byłem w Smoleńsku. Moje wyobrażenia tego co miało się
tam wydarzyć, w całości wykreowane zostały przez media. Ich obraz
zaczął się kształtować w mym umyśle zaraz po obejrzeniu filmu,
który na smoleńskiej polance nakręcił Sławomir Wiśniewski.
Ale
przecież zanim go, ten montażysta Telewizji Polskiej nakręcił, to
już wcześniej, bo od wczesnych godzin porannych, z całkowicie nieznanych i niezrozumiałych
powodów, zapamiętale filmował przestrzeń znajdującą się nad
obszarem, który dopiero znacznie później nazwano „miejscem
katastrofy”.
Wiśniewski
podczas swojego pierwszego wywiadu, nie przyznał się do „filmowania
mgły” i stwierdził, że spadający samolot zobaczył zupełnie
przypadkowo. Nigdy też nie potrafił logicznie wytłumaczyć,
dlaczego z uporem godnym lepszej sprawy, „od świtu” rejestrował
co dzieje się na lotniczym podejściu.
W
każdym bądź razie, jedyną konkretną rzeczą, z przebiegu
zdarzeń, jaką nam ze swego „katastroficznego” urobku
udostępnił, był podchodzący we mgle samolot. Jego zdaniem to
Ił-76.
Wiśniewski
twierdził, że nie udało mu się nagrać samego dramatycznego
zdarzenia z 8:41, bo na trzy minuty przed tym jak miało do niego
dojść… wyłączył kamerę. Ale stanowczo twierdzi, że je
zarówno widział je jak i słyszał.
Czy
można jednak nazwać wiarygodnym świadkiem człowieka, który na
pytanie co widział i słyszał, co chwilę opowiada coś innego?
Raz
miał widzieć tylko skrzydło, innym razem skrzydło oraz kawałek
kadłuba, to znów opowiada, że mgła nad drogą była przewiana i
był przekonany, że widzi mały, niepolski samolot wojskowy. Ale
skrzydła tego „małego samolotu”, jak nos Pinokia urastają
nagle w jego opowieściach do piętnastu metrów, a dźwięk –
który słyszy - raz jest czymś „co jakby było niszczone,
tratowane”, a drugim razem „serią wybuchów z towarzyszącym mu
trzydziestometrowym słupem ognia”, który to słup znów za
chwilę okazuje się być niewielki, i wygląda tak, jak na filmie
fantastycznym, czy wojennym. Te przeczące sobie wzajemnie informacje
powodują, że nie wiemy czy w ogóle czy Wiśniewski, mówi prawdę. A jeśli mówi, to w którym momencie.
Specyfikę
wszystkich relacji Wiśniewskiego można sprowadzić do tego jednego
zdania, które wypowiada zaraz po wydarzeniach, a które oparte jest
– podobnie jak inne jego wypowiedzi - na wewnętrznej sprzeczności
(patrz raport Zespołu Parlamentarnego „28 miesięcy po” str.
136): „Przez okno usłyszałem tak straszny huk i dwa błyski
ognia, ale nie jakiś wielki wybuch”.
Czy
nie bardziej wiarygodny od Wiśniewskiego, były taki świadek, który
wprawdzie nie filmował „hobbystycznie” mgły, ale na miejscu
zdarzenia znalazł się na pewno przypadkiem, oraz faktycznie
widział, oraz słyszał wszystko na własne oczy i uszy?
Jak
wyglądałby dzisiaj nasz obraz wydarzeń, gdybyśmy pierwszą
relację z tego co wydarzyło się wówczas w Smoleńsku usłyszeli
nie od Wiśniewskiego, ale od takiej właśnie osoby?
Jeśli
ktoś jest ciekaw odpowiedzi na to pytanie, to zapraszam go na
spotkanie z państwem Berezinowami, mieszkańcami osiedla położonego
w pobliżu smoleńskiego lotniska. A więc do domu ludzi, którym –
jak sądzę - nieobcy jest widok lądujących i startujących statków
powietrznych.
Kiedy
10 kwietnia, "około godziny 8:30" małżeństwo to przejeżdżało
ulicą Kutuzowa - jadąc ze swego mieszkania do rodziny na wieś -
samolot przeleciał tuż nad ich głowami. Zaraz potem – jak
twierdzą – spadł. Bardzo blisko, bo zaledwie sześćdziesiąt
metrów od drogi, którą jechali.
Sześćdziesiąt
metrów to jest odległość jaka jest pomiędzy dwoma słupami
trakcji elektrycznej. To oznacza, że Berezinowowie musieli wszystko
widzieć bardzo dokładnie.
Są
w relacji Bieriezinowa trzy niezwykłe informacje, które burzą cały
dotychczasowy, tak mozolnie budowany przez media, obraz zdarzeń.
1)
Samolot upadł, zaledwie sześćdziesiąt metrów od ulicy Kutuzowa,
którą jechali Berezinowowie.
2)
Berezinow – osoba stale mieszkająca w pobliżu wojskowego lotniska
rozpoznał w nim rosyjski wojskowy samolot transportowy.
3)
Świadek nie słyszał żadnego wybuchu. Ani w
powietrzu, ani w momencie upadku.
Jedynym
dźwiękiem jaki Berezinowowie usłyszeli w momencie zetknięcia
samolotu z ziemią było miękkie „plaśnięcie” obiektu o
podłoże.
W
pierwszej kolejności przyjrzyjmy się wobec tego ostatniemu z tych
elementów. A mianowicie dźwiękowi jaki towarzyszył zdarzeniu.
Jest to element, do którego odnoszą się wszyscy bezpośredni
świadkowie zdarzenia. Porównajmy te relacje.
Rustam
- będący pracownikiem tego samego hotelu, w którym zatrzymał się
Sławomir Wiśniewski – mówi: „I takie maleńkie, jakby od
komety, takie coś. I za sekundę plaśnięcie, coś ciężko upadło.
Potem nie było wybuchu, to znaczy ani płomienia, ani nic,
tylko takie plaśnięcie. Tylko plaśnięcie takie było.”
Podobnie
jak Berezinow, Rustam używa dla opisania dźwięku słowa
„plaśnięcie”. W każdym razie na pewno nie posiada
konotacji ze słowem „wybuch” lub „eksplozja”.
Poszukajmy
może wobec tego kogoś, kto znajdował się wówczas bliżej
zdarzenia niż Rustam.
W
podobnej jak państwo Berezinowowie odległości, tyle, że dokładnie
z drugiej strony areny wydarzeń, szedł w kierunku miejsca, gdzie
upadł samolot starszy mężczyzna.
Jak
widać na filmie – mężczyzna ten żyje, mimo że jak mówią
archeolodzy samolot rozpadł się na co najmniej 20 tysięcy
kawałków.
Gdyby
tam miał miejsce wybuch – drobne fragmenty maszyny podziurkowałyby
świadka jak sito. Ale…
„To
nie był wybuch – to było uderzenie w ziemię” – ucina
kategorycznie sugestię dziennikarki starszy człowiek, który na
miejsce zdarzenia dotarł wolnym krokiem, w około trzy minuty po
usłyszeniu dźwięków towarzyszących upadkowi. Za tym, że mówi
prawdę przemawia już choćby tylko to, że... relacjonuje.
W
pobliżu miejsca zdarzenia znajdowało się także kilka szeregów
blaszanych garaży. A przy nich (była sobota rano) kręciła spora
grupa mężczyzn. Może oni coś słyszeli?
Pierwszy
z wypowiadających się mężczyzn nie słyszał zupełnie nic. „Ani
chrzęstu, ani huku, ani wybuchu nie było” - twierdzi. Te
słowa ośmielają kolejnego osobnika, który jednak coś słyszał i
jednak jego zdaniem był to wybuch. Tyle, że porównuje jego siłę
do dźwięku pękającej w ogniu butelki.
O
czymś co bardziej było podobne do „chrzęstu i tratowania” niż
wybuchu opowiada także, dźwiękonaśladując to co usłyszał,
mężczyzna z bloków za garażami.
Wszyscy
dotychczas powołani przeze mnie świadkowie znajdowali się poza
terenem lotniska. Co w takim razie mogły słyszeć osoby znajdujące
się przy samej płycie?
Świadek
Wierzchowski opowiada o dźwięku lądującego samolotu. Tylko, że
właściwie nie wiadomo o jakim szumie samolotu podchodzącego do
lądowania mówi pracownik Kancelarii Prezydenta, i o której
godzinie miał mieć on miejsce. Pamiętamy bowiem, że wokół
lotniska długo krążył Ił-76, mający takie same silniki jak
Tupolew. W każdym razie ten świadek, oprócz szumu przelatującego
samolotu nie słyszał nic. Żadnego innego dźwięku.
Ale
podobnie do Wierzchowskiego zeznawał przecież rosyjski milicjant:
„Wsieci”
nr 2/2013
s.18-19
(fragment
zeznania rosyjskiego milicjanta z art. M. Pyzy):
Około
godz. 10.40
(8:40
– RM) widzialność
w okolicy terenu obiektu chronionego gwałtownie pogorszyła się z
powodu gęstej mgły. Mniej więcej w tym samym czasie słyszałem
dźwięk silników samolotu w bezpośredniej bliskości od pasa
startowego, następnie było słychać dźwięk silników samolotu
oddalającego się od pasa startowego. Samolotu nie widziałem. Więcej
nie słyszałem dźwięków samolotu zbliżającego się i
oddalającego.
Najwyższym
rangą politykiem znajdującym się wówczas na lotnisku, był
pełnomocny przedstawiciel prezydenta Rosji – Gieorgij
Połtawczenko. Ten dla odmiany w ogóle nie słyszał szumu silników,
natomiast słyszał samo „zdarzenie lotnicze” - jak nazywa to, co
się wydarzyło w Smoleńsku, przepytujący go Władimir Putin.
Powtórzę
za świadkiem, gdyż jego stwierdzenie jest bardzo charakterystyczne.
Miał on słyszeć „uderzenie, a potem dziwne dźwięki
niecharakterystyczne dla katastrofy”.
Zestawmy
tę relację, z tym co mówił dowódca Jaka-40 – Artur Wosztyl,
także stojący na płycie.
Również
i ten świadek nie mówi o wybuchach, ale o „trzaskach i hukach”.
Mówi on, powtórzę: „Obroty zaczęły narastać do maksymalnych.
Następnie po kilku sekundach trzaski, huki.”
Nie
ma tu nigdzie mowa o wybuchach. Te pojawią się w relacjach Wosztyla
dopiero później. Ich kumulacją będzie „fala uderzeniowa”(„takie
wibracje”), o której świadek miał wspomnieć dopiero cztery lata
od zdarzenia. Dlaczego tak późno?
W
Raporcie Komisji Parlamentarnej Antoniego Macierewicza „28 miesięcy
po”, w rozdziale 4.6 pt. „Świadkowie
wskazywali na eksplozje” są takie oto wypowiedzi: (Poniższe
cytaty są poprzedzone w raporcie stwierdzeniem: „Zespół
Parlamentarny zgromadził co najmniej 19 relacji naocznych świadków,
którzy słyszeli odgłos eksplozji przed upadkiem samolotu. Są to
m. in.):
(Raport
KP
str. 139):
>> Strażak
NN, był na lotnisku, kilkaset metrów od miejsca katastrofy: „Akurat
byłem bardzo blisko, na dworze. Samolot spadł na moich oczach. Po
prostu spadł. Nie
było żadnego wybuchu,
tylko taki głuchy dźwięk.”<<
(Raport
KP str. 137) >>Agnieszka
Żulińska, stewardessa
Jaka-40: - „Czekaliśmy
na wylądowanie tupolewa. Słyszeliśmy, jak się zbliża. W pewnym
momencie był jeden huk, za chwilę drugi huk, po czym cisza.”<<
Tu
także nie pada słowo „wybuch” ani „eksplozja”. Słowo „huk”
może przecież określać upadek jakiegoś ciężkiego,
wieloelementowego przedmiotu (w
znaczeniu „huk, rumor” czy
też „huki, trzaski” użyte przez Wosztyla).
(str.
137) >>Anna Nikołajewa-Nosarczuk, mieszkająca w domu przy ul.
Kutuzowa. Była 300 m od miejsca upadku szczątków samolotu - okna
jej mieszkania wychodzą na stronę miejsca katastrofy: „Nagle
usłyszałam taki grzmot, jakby coś wybuchło. (...)
Wie pan, jakby wybuch.”<<
(str.
137) >>Rustam NN, pracownik Hotelu „Nowyj” – był 300 m
od miejsca katastrofy: << (cytowany w tym miejscu przez Raport
KP fragment wypowiedzi Rustama jest wybiórczy – jego autorzy
usuwają fragmenty wypowiedzi w których Rustam stwierdza
kilkakrotnie, że nie było słychać żadnego wybuchu, a tylko
„plaśnięcie”. Kładą oni za to akcent na zdanie o
pięciometrowym płomieniu, które nie wiadomo skąd wzięli, bo go w
relacji Rustama w ogóle nie ma! Jest wręcz coś przeciwnego.
Świadek mówi bowiem jasno: „nie
było wybuchu, to znaczy ani płomienia, ani nic,
tylko takie plaśnięcie” (patrz - ujęcie 7).
(str.
138) >> Dmitrij Zacharkin vel Janis Ruskuł, mieszkaniec domu
obok ścieżki podejścia i radiolatarni, około 1000 m od miejsca
katastrofy: „Samoloty tutaj lądują często i jesteśmy
przyzwyczajeni do ich dźwięków. Ten samolot lądował z
przerywanym szumem silników i głośnymi trzaskami. (...)
Przechylał się raz w jedną, raz w drugą stronę, potem upadł.”<<
(str.
139) >> Igor Fomin, pracownik warsztatu samochodowego ok. 200
m. od katastrofy: „Akurat wyszedłem przed warsztat zapalić
papierosa. Zwykle, gdy do lądowania na lotnisku podchodziły
samoloty, nie było ich słychać. A tu usłyszałem kilka
głuchych dźwięków, takie trach, trach, to samolot zahaczał
o drzewa. Nagle stanął w płomieniach, to był duży ogień. Potem
znowu był głuchy dźwięk i ziemia się zatrzęsła.”<<
Raport
cytuje w sumie 14 (a nie 19 o których sam wspomina) relacji. Z tego
ponad połowa przywołanych przez KP świadków (9) stwierdza, że
zdarzeniu towarzyszył inny dźwięk niż eksplozja czy wybuch
(„trzaski”; „plaśnięcie”; „huk” ; „coś jakby
tratowane, niszczone” itp.) Ponadto część świadków sama z
siebie zaprzecza temu (jakby się dziwiąc), iż podczas „zdarzenia
lotniczego” miał mieć miejsce wybuch, lub eksplozja (mówią „Nie
było żadnego wybuchu” lub po prostu „Nie było wybuchu.”).
Komisja
Parlamentarna (w tych 14 „relacjach naocznych świadków”)
przywołuje też przypadki, które delikatnie można nazwać
problematycznymi. Na przykład, na str. 137 jest opis nagrania
automatycznej sekretarki żony posła Leszka Deptuły (nb. mowa tam
jest wyłącznie o słyszanych „trzaskach”, oraz „huku” - ale
rozumianego jako „hałas wiatru” - a nie o eksplozjach czy
wybuchach), czy relacja „oficera armii rosyjskiej” który w ogóle
nic nie wspomina o żadnym dźwięku towarzyszącym zdarzeniu, a
tylko o tym, że „z warkoczem czarnego dymu samolot uderzył w
ziemię”.
***
Ze
względu na ulotność wrażeń słuchowych, poszukajmy
może więc teraz świadków, którzy nie tylko słyszeli, ale
podobnie jak Berezinowowie widzieli to zdarzenie na własne oczy.
Spróbujmy,
słuchając tych relacji, zadać sobie pytanie - czy rzeczywiście
było to rozbicie się
samolotu czy może coś
innego? I jaki to
statek
powietrzny widzieli
wówczas świadkowie –
polski czy rosyjski?
Ten
oto naoczny świadek mówi, że gdy przeleciał nad drogą "coś się od niego oderwało" – w innym miejscu mówi on o ogonie. Samolot według Szewczenki w momencie gdy odpadła od niego ta część, wyrównał lot i się wzbił, po czym... "tam upadł". Tyle tylko, że z miejsca w którym się znajdował, Szewczenko nie mógł widzieć polany na której znaleziono szczątki Tupolewa. Kierowca autobusu
potwierdza więc tym samym relację Berezinowa, mówiącego o 60-ciu
metrach, czyli punkcie znajdującym się w połowie odległości
pomiędzy drogą, a linią lasu. Tam gdzie na fotografii z dnia 11.04.2010 znajduje się ogon Tupolewa. Ten sam, który 12 został przesunięty bliżej złomowiska.
Poza
tym Szewczenko mówi, że płatowiec najpierw lekko przechylił się
na lewe skrzydło, czyli w kierunku salonu Kia, a potem wyrównał. Zwracam też uwagę, iż Szewczenko twierdzi, że coś się
od samolotu oderwało, ale nie mówi, że rozpadł się on na
drobne strzępy, które oglądaliśmy na filmie Wiśniewskiego. Być
może to wypadł z samolotu jakiś element (legendarna „wybroska”
złomu lotniczego?), a maszyna poleciała dalej, znikając świadkowi z oczu. Świadczyłoby o tym nie tylko „pokatastroficzne porządkowanie” terenu (przesunięcie
ogona z 11 na 12 kwietnia), ale też usuwanie bardzo dużych
elementów, które zaraz po katastrofie, na terenie operacji Iła-76
były, ale w dokumentach „pokatastroficznych” ich już nie
znajdziemy - fotografia poniżej.
Relacja
Szewczenki koresponduje też z tym co mówi Siergiej – pracownik
salonu Kia, który również widział całe zdarzenie, i to z
podobnej odległości co Szewczenko, tyle że z drugiej strony – bo
od południa.
Siergiej
– znajdując się w salonie Kia - gdzie pracuje - widzi jakiś upadek,
a potem leżący już samolot (twierdzi, że jest on w jednym kawałku, ale także koncentruje się głównie na "złamanym ogonie"), a więc tym samym potwierdza relację zarówno Szewczenki jak i
Berezinowa, co do tego, że samolot nie mógł on upaść na polanie pomiędzy drzewami.
Potwierdzałoby to więc tamte zeznania - że coś upadło na
odsłoniętym terenie, to jest, zaraz za drogą.
Siergiej
także nie mógłby widzieć leżącego samolotu, gdyby ten spadł
pomiędzy drzewa, czyli tam gdzie znajdowały się, sfilmowane kamerą
montażysty, szczątki naszego płatowca.
Ale
z salonu Kia obserwował to zdarzenie nie tylko Siergiej. Był tam
jeszcze jeden świadek – Oleg Starostienkow. On również widział
całe zdarzenie. Tyle, że relacja tego byłego wojskowego, pozwala
nam zupełnie inaczej spojrzeć na to, czym było całe zdarzenie.
Także
i ten świadek - podobnie jak Berezinow, Szewczenko i Siergiej
widział całe „zdarzenie lotnicze” od początku do końca.
Nagabywany przez dziennikarki wyznaje w końcu, że on „nie
katastrofę widział, ale coś innego”. Na pytanie co
konkretnie widział, jeśli nie katastrofę, odpowiada im nie wprost:
„służyłem w wojsku”. Co nam w ten sposób sugeruje? Moim
zdaniem to, że nie wpadek widział, a wojskową operację. A może "zdarzenie lotnicze"?
To
natomiast, że nie powiedział on bezpośrednio,
co faktycznie zobaczył,
a tylko zaprzeczył, że
widział scenariusz
oficjalnej narracji –
wcale mnie nie dziwi. Podobnie do niego zeznawali przecież
i rosyjscy milicjanci
rozlokowani w pobliżu smoleńskiego lotniska – twierdząc, że
"nie widzieli
natomiast tupolewa w powietrzu, mimo że znajdowali się bardzo
blisko miejsca zdarzenia – nawet kilkadziesiąt metrów od pasa
startowego" (Tygodnik
„W
sieci” nr 2 z 2013 – artykuł Marka Pyzy s.18-19).
Wszystkie
znane mi naoczne relacje świadków, którzy widzieli to zdarzenie z
bliska, przedstawiają, w sumie, bardzo podobny obraz wydarzeń.
Podsumujmy je.
Lokacja naocznych świadków |
Berezinowowie
znajdowali się 60 metrów na wschód od tego miejsca, Szewczenko
nadjeżdżał z kierunku północnego, a Siergiej i Starostienkow
znajdowali się na południu.
I
choć każdy z nich opowiada tę historię inaczej, to
obraz zdarzeń wyłania się z tych historii jeden – tyle że
zupełnie inny niż przedstawiają to media i oficjalne czynniki.
A
więc:
a)
po pierwsze - nie było żadnego wybuchu
b)
po drugie - jakiś samolot (bardziej element samolotu - ogon?) miękko „plasnął” o
ziemię na stumetrowym, bezdrzewnym pasie pomiędzy ulicą Kutuzowa,
a lasem okalającym lotnisko „Siewiernyj”
c)
i po trzecie – świadkowie widzieli w powietrzu najprawdopodobniej
rosyjski samolot wojskowy
Żaden
ze świadków nie widział polskiego TU-154M. O tym, że był to
„polski samolot” dowiedzieli się dopiero później – z mediów.
A niektórzy przecież mówią wręcz, że widzieli, ale... rosyjski
samolot wojskowy. I miękki upadek jakiegoś obiektu, któremu nie towarzyszył
żaden wybuch.
Z
relacji świadków mogłoby wynikać więc, że pod XUBS nie doszło
do żadnej lotniczej katastrofy, a miało tam miejsce jedynie
podejście rosyjskiego samolotu wojskowego, który symulował
katastrofę naszego PLF-101, prawdopodonie dokonując również zrzutu
złomu lotniczego.
Nasz
statek powietrzny z Delegacją w ogóle się natomiast tam nie
pojawił. Moim zdaniem odleciał bowiem niedługo wcześniej na
lotnisko zapasowe (Piszę o tym w książce „Zatarty ślad. O 10
kwietnia 2010 roku”).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz